Wyprawa bez-rowerowa Krym 2006

    WSTĘP     RELACJA     KSIĘGA GOSCI

 

20 września 2006
Wrocław - Przemyśl


    Podróż rozpoczęliśmy we Wrocławiu, o 22:00 ruszyliśmy pociągiem do Przemyśla. W plecakach zostawiliśmy sporo miejsca na pamiątki (czyt. krymskie wino).


 
  
 

21 września 2006
Przemyśl - Lwów - Symferopol


    Po ośmiu godzinach jazdy wysiedliśmy w Przemyślu. Z pociągu przesiedliśmy się na busika, który za śmieszną cenę 50 groszy (dumpingowe ceny dzięki wojnie między firmami przewozowymi ) zawiózł nas do Medyki, na przejście graniczne.
    W trakcie wypełniania ukraińskich karteczek na granicy, poznaliśmy Czarka i Ewelinę oraz Marcina, również jadących na Krym.
    Po wymienieniu waluty, zapakowaliśmy się do marszrutki do Lwowa (za cenę 9,5 hr - nieco wzrosła od zeszłego roku...). Droga do Lwowa zajęła około półtorej godziny, które przedrzemaliśmy.
    Na dworcu we Lwowie, gdzie dotarliśmy około 11 miejscowego czasu, przestudiowaliśmy rozkład jazdy pociągów. Udaliśmy się do kasy po bilety, dzięki pomocy Czarka, znającego rosyjski, udało nam się szybko i bezproblemowo kupić miejscówki do Symferopola (plackarta za 68 hr).
    Oczekiwanie na pociąg skróciliśmy na przekąsce w przydworcowym barze (średnio smaczne pielmienie i rybka), przechadzce po niedalekim bazarku.
    W doskonałych humorach, zaopatrzeni w duże ilości jedzenia i napojów wyskokowych (nic tak nie zabija czasu jak obżarstwo), o 13:50 rozpoczęliśmy ponad 25-ciogodzinną podróż do Symferopola. Najpierw rzuciliśmy się do okien, pozostały otwarte przez, uwaga, pół godziny, chyba tylko przez niedopatrzenie prowadnik pozwolił nam cieszyć się świeżym powietrzem aż tak długo... Swoją drogą, ów prowadnik wyglądał na tyle nieprzystępnie (jak psychopatyczny zabójca z seriali amerykańskich z początku lat 90-tych...), że nie zdecydowaliśmy się na dyskusję z nim na temat konieczności cyrkulacji powietrza.
    Przy sympatycznej rozmowie szybko pochłanialiśmy zapasy prowiantu, ale na szczęście na mijanych stacjach kolejowych urzędowały babuszki, sprzedające wareniki (z serem, z grzybami bądź z kapustą), batoniki (nie polecam...), zimne, tak, tak, zimne piwo. W przypadku długiego oczekiwania na stację, a gardła już mocno wyschniętego, pomocy można było szukać u prowadnika, dysponującego piwem za 3,5 hr. Podróż powoli mijała...


 
 Lwów - Symferopol 
 

22 września 2006
Symferopol - Bakczysaraj


    Nie cieszyliśmy się długim snem, już o 5 rano panie z dolnych półek pod nami prowadziły ożywioną i głośną konwersację... Zatem zebraliśmy się do porannej toalety, czyhając na wolna "łazienkę", następnie ignorując dobijających się do drzwi. Potem nadszedł czas na śniadanko z zapasów tuńczyka.
    Na jednym z dłuższych postojów tubylcy reklamowali raki oraz ikrę. Pierwsze załapały się na dłuższą sesję fotograficzną.
    Do Symferopola dotarliśmy około 15:30. Przed rozstaniem wymieniliśmy adresy mailowe i telefony. POZDROWIENIA DLA EWELINY, CZARKA I MARCINA!!!
    Przed dworcem taksówkarze oferowali przejazd do niemal wszystkich większych miast na Krymie. Okazało się, że interesująca nas marszrutka do Bakczysaraju odjeżdża z dworca autobusowego (Zapadnaja Awtostancja), na który bezproblemowo można się dostać miejską marszrutką (około 15 minut).
    Droga do Bakczysaraju trwała około godzinę, mile zaskoczyła nas otwartymi w czasie jazdy okienkami. Po drodze mijaliśmy domy budowane przez Tatarów z tutejszego miękkiego kamienia, na niektórych z nich wisiały transparenty z napisami przeciwko rządowi ukraińskiemu.
    Nie zdążyliśmy dobrze wysiąść z marszrutki, a już otrzymaliśmy propozycję noclegu. Nie obyło się bez negocjacji ceny, która stanęła na 35 hr za dwie osoby. Za tą niewielką cenę mieliśmy do dyspozycji nieduży pokoik z dwoma łóżkami, łazienkę z ciepłą wodą. ( adres: Bakczysaraj, Suworowa 42, tel. +380662496974, Pani Natasza) . Kwatery są oddalone około 5 minut drogi od głównej ulicy miasta.)
    O zmierzchu przespacerowaliśmy się główną ulicą miasta, położonego w uroczej dolinie, zamkniętej robiącymi ogromne wrażenie skałami. Mijaliśmy knajpki, sklepiki (dobrze wyposażone w produkty spożywcze). W jednej z knajpek, z bardzo sympatyczną obsługą, skosztowaliśmy, ulubionych od tej pory przeze mnie, cziburiaków. Do nich wypiliśmy herbatę "na trawie", rodzaju ziołowego, z wyczuwalnym smakiem mięty, bardzo smaczną.


 
 GosiaAreksprzedawczyni rakówhandlarz ikry 
 

23 września 2006
Bakczysaraj - Sewastopol - Ałupka


    Noc minęła pod znakiem walki w ciemnościach z komarami. Po przegranej, cali w bąblach, wstaliśmy o szóstej, by zdążyć zwiedzić Bakczysaraj i dojechać do Sewastopola.
    Po śniadanku i zabawie z kotkiem gospodarzy, maszrutką nr 1 (można dojechać również nr 2) podjechaliśmy w okolice monastyru Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny . Po drodze mijaliśmy handlarzy rozkładających stragany z pamiątkami (różnego rodzaju wisiorki, obrazki, czapeczki, mapy, interesujące herbaty itp.). Monastyr, przylegający do skał otaczających dolinę, częściowo w nie wkuty, robi duże wrażenie. W jego pobliżu znajdują się domy, wykute w kamieniu, z drewnianymi fasadami, nadal zamieszkałe.
    Niestety, nie dotarliśmy do Czufut - Kale, skalnego miasta, do którego wiodła droga za monastyrem.
    W drodze na dworzec autobusowy zahaczyliśmy o Pałac Chanów. Do samego muzeum nie weszliśmy (zostało nieco czasu do jego otwarcia), jedynie pospacerowaliśmy po dziedzińcu, oglądając z zewnątrz należące do kompleksu meczet, właściwą rezydencję chanów, cmentarz (ale z niego szybko zostaliśmy wygonieni przez strażnika...), fontannę oraz idealnie komponujący się z całością czołg... Na nasz widok ożywiły się tamtejsze pieski, a ożywienie owe wyraziło się w gryzieniu Arka po kostce. Po tym incydencie opuściliśmy pałac, udaliśmy się na dworzec, gdzie wsiedliśmy w marszutkę do Sewastopola.
    Do Sewastopola przybyliśmy po około półtorej godzinie. Z dworca autobusowego przeszliśmy na kolejowy, gdzie zostawiliśmy plecaki w przechowalni bagażu (na awtowakzale jej brak). Dworzec zdobi ogromna lokomotywa, z napisem "Śmierć faszyzmowi!".
    Trolejbusem przetransportowaliśmy się do centrum miasta, podziwiając po drodze port morski, w którym zakotwiczyły łodzie podwodne. Arek miał chrapkę na muzeum floty czarnomorskiej, jeden budynek muzeum udało nam się zwiedzić bezpłatnie, nawet zrobiliśmy kilka zdjęć, wtedy właśnie zainteresowała się nami muzealniczka. Cofnęła nas do głównego budynku po zakup biletów wstępu. Samo muzeum specjalnie nie zachwyca, składają się na nie stare eksponaty, są podpisane tylko po rosyjsku, co nie ułatwia zwiedzania.
    W drodze na nadmorską promenadę minęliśmy pomnik miast-bohaterów, przy którym wartę pełnili młodzi marynarze. Akwarium odstraszyło nas swoją ceną, niestety nie mieliśmy ze sobą legitymacji studenckich, które, o dziwo, kasjerka chciała zobaczyć.
    Stałym punktem naszego zwiedzania każdego miasta są bazarki, zatem i tam zawędrowaliśmy. Jak zwykle znaleźliśmy na nim różne różności, od staroci, poprzez jarzynki, słodycze, kasze i makarony, sery po krowie pyski...
    Następnie przyszedł czas na długo wyczekiwane przeze mnie ruiny Chersonezu Taurydzkiego, kolonii greckiej założonej w VII-VI w. p.n.e.. Zajmują one powierzchnię około kilometra kwadratowego, są otoczone murem z czasów bizantyjskich. Zwiedzać można pozostałości domów mieszkalnych, magazynów, teatru, bazyliki, budowanych na przestrzeni kilku stuleci. Na terenie starożytnego miasta wybudowano cerkiew, która jak zwykle niekoniecznie pasuje do reszty krajobrazu... Bilet wstępu do kompleksu kosztuje 10 hr., dla studentów 6 hr., ale należy pokazać legitymację. Za przyjemność robienia zdjęć trzeba zapłacić 5 hr.. Warto zaopatrzyć się w broszurkę informacyjną, gdyż bardzo nieliczne budowle posiadają tabliczki z opisem funkcji, dodatkowo bardzo skąpe.
    Spacer po Chersonezie zakończył się burzą. Wróciliśmy na dworzec po plecaki, wsiedliśmy w marszrutkę w kierunku Ałupki. Z zapartym tchem podziwialiśmy krajobraz za oknami busa - urocze, gęsto porośnięte iglakami zbocza gór, schodzące wprost do morza, między nimi wiła się wąska droga, którą jechaliśmy. Do Ałupki dotarliśmy około 21, miejscowi nieszczególnie byli chętni do wynajęcia nam pokoju (tylko dwie osoby, do tego tylko na jedną noc...). Po żmudnych poszukiwaniach znaleźliśmy nocleg u bardzo sympatycznej kobiety, za 60 hr za dwójkę. Wygłodniali ruszyliśmy na kolację, na którą złożyły się kabaczki zapiekane z czosnkiem (mniam!), zielony chłodnik, słodkie naleśniki. Po kolacji ruszyliśmy na degustację win, po 2,5 hr za 50 gr trunku.


 
 Pałac Chanówpomnik ku pamięci zatopionych statkówmonastyr  Zaśnięcia NMPChersonez TaurydzkiChersonez Taurydzki
 monastyr  Zaśnięcia NMPmonastyr  Zaśnięcia NMPmonastyr  Zaśnięcia NMPśmierć faszyzmowi!warta przed pomnikiem wojny ojczyźnianej
 frykasy na bazarzeproblemy z trolejbusemteatr w Chersonezie Taurydzkimmewa 
 

24 września 2006
Ałupka - Jałta - Ałuszta - Sudak - Nowy Świat


    Planowaną atrakcją dnia miała być wyprawa kolejką na Aj-Petri, jeden ze szczytów wznoszących się w okolicach Ałupki. Jednak po dotarciu do podnóża góry (około kilometra od Ałupki) szanse na miłą wycieczkę rozwiały się wraz z poranną mgłą... Kolejka do kas liczyła około stu osób, a zważywszy na wielkość wagoniku (jest w stanie pomieścić do dwudziestu osób:/) oraz półgodzinny czas przejazdu kolejki w jedną stronę, z niechęcią zrezygnowaliśmy. Zatrzymaliśmy marszrutkę do Jałty, po około godzinie wysiedliśmy w zatłoczonym centrum.
    Jednak nie porzuciliśmy chęci bliskiego kontaktu z naturą i po nieudanej próbie górskiej wycieczki postanowiliśmy zobaczyć reklamowany przez przewodniki wodospad Uczan-su. Marszrutki w kierunku wodospadu odjeżdżały z dworca autobusowego, do którego doszliśmy zatłoczonym deptakiem. Z niechęcią zapłaciliśmy podwójna cenę za przejazd, jaką zażyczył sobie kierowca w związku z naszymi plecakami (łącznie 10 hr), ale już nic nie mogło pohamować naszego pragnienia natury... Na miejscu na przeszkodzie stanęła jeszcze cena biletów wstępu (12 hr od osoby), jednak szybko doszliśmy do porozumienia z panią w kasie, dając 10 hr za dwoje. Ochoczo wędrowaliśmy alejką, a po trzystu metrach uderzył nas zaskakujący widok... Zamiast 93-metrowego cudu przyrody ujrzeliśmy niewarty zainteresowania (a już na pewno nie 12 hr!) ciek (nasuwa się kolokwializm "sik"...), spływający po omszałej skale... Nasze rozgoryczenie było ogromne, nie mogliśmy się nadziwić, co wprawia innych zwiedzających w zachwyt...
    Komplikacji ciąg dalszy nastąpił w kwestii powrotu z "atrakcji turystycznej". Ponieważ żadna marszrutka w stronę Jałty nie nadjeżdżała, wsiedliśmy w busa, który zjeżdżał do głównej trasy. Za kilkuminutową jazdę kierowca zażyczył sobie po 5 hr, a my wciąż mieliśmy jeszcze spory kawałek do centrum Jałty. Postanowiliśmy pokonać go pieszo, na skróty między blokowiskami, po krętych, wąskich schodkach i ścieżkach. Od tej strony Jałta spodobała nam się o wiele bardziej, ominęliśmy gwarne i nieprzyjemnie zatłoczone główne ulice.
    Postanowiliśmy dostać się do Sudaku, a stamtąd do Nowego Świata, zachęceni przez opowieści Czarka. Zakup biletów na marszrutkę nie obył się bez komplikacji. W pierwszej z kas powiedziano nam, że nie sposób dziś dojechać do Sudaku, natomiast w drugiej kasjerka wykazała się inwencją i sprzedała nam bilety z przesiadką w Ałuszcie (łącznie 33 hr od osoby). W Ałuszcie po około 45 minutach jazdy, w dworcowym barze posiedzieliśmy przy piwku i przesłodzonej kawie (miejscowi na Krymie mają zwyczaj wsypywać do kawy, jak również herbaty, duże ilości cukru, nie uzgadniając tego wcześniej z zamawiającym...).
    W czasie niezwykle szybkiej, może nawet zbyt szybkiej, jazdy krętą drogą po górskich zboczach, zjedliśmy późny obiadek; niestety, mój żołądek nie pozostał obojętny na połączenie jedzenia z szybką jazdą po nierównej drodze... Kiedy ja zwalczałam nagły atak choroby lokomocyjnej, Arek zasięgał informacji o okolicznych atrakcjach u młodego współpasażera.
    Do Sudaku dojechaliśmy około 19, na dolnym tarasie dworca wsiedliśmy do autobusu do Nowego Świata (jedynie 2 hr od osoby). Na miejscu błyskawicznie znaleźliśmy nocleg - przytulnie urządzony pokój, z balkonem z widokiem na morze, dostępem do łazienki z ciepłą wodą, dostępem do kuchni (jedynym minusem był nieprzyjemny zapach siarkowodoru, którym wionęła woda w kranach...). To wszystko zawarło się w cenie 65 hr od dwóch osób (po negocjacjach).
    Długi dzień zakończyliśmy spacerem po nadbrzeżnym bulwarze, czuliśmy się wspaniale.


 
 uliczka w Ałupcepałac w Ałupcewidok na górywidok na górysommelierka
  
 

25 września 2006
Nowy Świat - Sudak


    Rankiem zaopatrzyliśmy się w lokalne jedzenie (chlebek, biały serek i niesamowicie pyszne ciasto z orzechów i karmelu) na pobliskim niewielkim targu. Nieopodal bazarku, rzewnym "miauuu" zawodził rudy kotek na drzewie, ale zamiast na przekąskę załapał się na sesję foto.
    Po śniadanku na słonecznym balkonie naszego pokoju wybraliśmy się na wycieczkę do jaskini Golicina, do której prowadził urokliwy szlak po skalnym nabrzeżu (wstęp oficjalnie kosztuje 9 hr od osoby, ale można także wejść w dwójkę za 10 hr, oczywiście bez nabijania na kasę:>). W pobliżu jaskini można zrobić sobie przerwę na zacisznej plaży, w uroczej zatoczce - idealne miejsce na opalanie i kąpiel w towarzystwie rybek i meduz, które na szczęście nie parzą.
    Po południu zwiedziliśmy Sudak, do którego z Nowego Świata odjeżdżają marszrutki co około 20 minut. Najpierw trafiliśmy na bazarek, znajdujący się przy głównej ulicy, a na nim znaleźliśmy kożuszki, futrzane czapy, skórzane rękawiczki, a z produktów spożywczych kabaczki, fioletowe kalafiory... Ale najwięcej czasu na bazarku zajęła nam wizyta w winiarni, gdzie można było do woli degustować wina z winnicy Massandra Nam najbardziej zasmakował czarny muskat. Ceny win wahały się od 10. do 25. hr za litr.
    Następnie ruszyliśmy na nadmorską promenadę, po drodze wstępując do baru, w którym w towarzystwie kota posililiśmy się "płowem" z małżami (czyli ryż na ostro z dodatkami) i omletem z grzybami (marynowanymi niestety...). Na nabrzeżu napotkaliśmy wędkarzy, którzy opróżnili więcej piw niż złowili ryb.
    Z promenady kilka ścieżek wiodło do murów twierdzy genueńskiej, miejscowej atrakcji wznoszącej się nad morskim brzegiem, ale od tej strony nie zdołaliśmy wejść. Przy kasie napotkaliśmy niewielką trudność w postaci Nieprzekupnego-Kota-Kasjera, który zainkasował po 12 hr. za wstęp. Już wewnątrz murów twierdzy napadł nas inny zwierzak, a mianowicie wygłodniały źrebak, gryzący ręce, ubrania, plecaki... W promieniach zachodzącego słońca spacerowaliśmy po twierdzy, podziwiając rozpościerające się z wież widoki na okolicę. W drodze do domu trafiliśmy jeszcze do knajpki z cziburiakami (za 2 hr.), w której podpatrzyliśmy jak powstają (kawałki ciasta mącznego przepuszcza się dwukrotnie przez wałki, następnie na wyrobiony placek nakłada się farsz i zakleja jak pierogi, po czym smaży w głębokim oleju).


 
 wschód słońca w Nowym Świeciekot-strażnik winiarniwidok na zatokęrezerwat Nowy Światrezerwat Nowy Świat
 poranek na bazarzekino Czajka i gaztwierdza w Sudakutwierdza w Sudaku, widok na morzefioletowe kalafiory
 winiarnia (na bazarze)płowkot-kasjertwierdza w Sudakuprzygotowywanie
  
 

26 września 2006
Nowy Świat - Kurortnoje - Teodozja


    Wczesnym rankiem wyruszyliśmy do delfinarium w Kurortnoje. Z dworca w Sudaku dojechaliśmy autobusem do Szebutonki, tam przesiedliśmy się w marszrutkę do Kurortnoje. Końcowa stacja znajdowała się przy bramie wejściowej do nadmorskiego ogrodu botanicznego, w którym mieści się delfinarium, akwarium, muzeum przyrodnicze. Już na samym początku zniechęcająco zadziałał obskurny budynek delfinarium, trzeba dodać, że zaskakująco mały jak na spełnianą funkcję. Następnie wątpliwość wzbudziła cena 50 hr. od osoby za, zapewne tandetne, show. Po zorientowaniu się, jak marnie przedstawia się delfinarium w środku (niewielki basen z dwoma męczącymi się w nim delfinkami, odrapane ławki wokół niego, głośna muzyka techno zagłuszająca wszystko wokół, roztaczający się z wewnątrz mało przyjemny zapach...), zrezygnowaliśmy z "atrakcji". Byliśmy bardzo zawiedzeni...
    Postanowiliśmy dostać się do Teodozji, szczęśliwie trafiliśmy na marszrutkę (przejazd za 5 hr.). Na początek przespacerowaliśmy się do twierdzy genueńskiej. Niestety, jest ona bardzo zaniedbana, zaśmiecona, w obrębie jej murów stoją domy, cerkiew - zupełne zaprzeczenie sytuacji w Sudaku.
    Do centrum wróciliśmy trolejbusem. Po drodze na nadmorską promenadę minęliśmy skwerek z interesującą fontanną, zaglądnęliśmy do kafejki internetowej, w której opłata była liczona od pobranych kilobajtów. Wzdłuż wybrzeża stoły dacze, prezentujące mieszankę stylów, niekoniecznie udaną, ale w przewodnikach przedstawiane są jako miejscowa atrakcja. Lepsze wrażenie robi synagoga znajdująca się przy końcu alei nadmorskiej.
    Zanim udaliśmy się na dworzec autobusowy, postanowiliśmy coś przekąsić. Mieliśmy ogromną ochotę na jakiś turecki przysmak, ale nie udało się nam znaleźć tureckiej knajpki, ani interesujących nas (smakowo i cenowo...) potraw w menu w restauracjach na promenadzie. Dopiero niedaleko dworca trafiliśmy do osiedlowej knajpki, gdzie serwowano lokalne dania. Uraczyliśmy się pysznym barszczem ukraińskim, omletami, "kartoszkami fri" (czyli frytkami:>), lampkami wina i kieliszkami wódki (podawanej tylko po 50 bądź 100 gram).
    Na dworcu wylądowaliśmy około 17, po czym okazało się, że spóźniliśmy się na ostatni autobus do Sudaku. Udaliśmy się zatem do Koktebne, stamtąd taksówką, załatwioną przez kierowcę, który wiózł nas z Teodozji. Do taxi dosiadła się jeszcze dziewczyna, która podobnie jak my nie zdążyła na maszrutkę do Sudaku. Kierowca mknącej z niesamowitą szybkością łady wziął 23 hr. od osoby (za 30 km drogi). Z Sudaku do Nowego Świata także dostaliśmy się taksówką, taksówkarz zarobił 10 hr. - 5 hr. od nas i tyle samo od jadącej z nami pary.


 
 wygasły wulkan Kara-Dahbazarowe przysmakiucztanadmorska daczabarszcz ukraiński
  
 

27 września 2006
Nowy Świat - Kercz - Chersoń


    Na dworzec w Sudaku przybyliśmy już o 8. rano. Aby dostać się do Kerczu, najpierw musieliśmy dojechać do Teodozji. Marszrutka miała odjechać dopiero o 9.40, więc ulegliśmy namowom taksówkarzy i za 25 hr. od osoby (bilet na marszrutkę jest tańszy o 9 hr.) ruszyliśmy do Teodozji, mijając po drodze Stary Krym. Mieliśmy nadzieję, że pojedziemy stojącą na parkingu starą tuningowaną wołgą, ale niestety nasz kierowca był właścicielem nowiutkiego citroena... W Teodozji czekała nas szybka przesiadka na autobus do rosyjskiego Krasnodaru (za kurs Teodozja - Kercz zapłaciliśmy niecałe 24 hr. od osoby). W trakcie jazdy do autobusu wsiadły kontrolerki, na co pomocnik kierowcy szybko zareagował i wypisał kwitki osobom bez biletów - kontrola wypadła pomyślnie:)
    W Kerczu zostawiliśmy plecaki w przechowalni, po nieudanej próbie umieszczenia ich w skrytkach, które okazały się nieczynne (chociaż nawet gdyby były czynne to ich obsługa wydawała się skomplikowana...). Najpierw udaliśmy się do punktu kasowego kolei (mieściła się tam także kasa linii lotniczych), by kupić bilety do Chersonia. Później zobaczyliśmy tumulus z IV w. p.n.e., znajdujący się w bliskim sąsiedztwie dworca (kurhan Melek-Czesmieński). Zapewne bardziej zachwycające od samej konstrukcji są zabytki znalezione podczas wykopalisk, lecz te zostały wywiezione do Sankt Petersburga.
    Następnie udaliśmy się na nasz ulubiony bazarek, tam posililiśmy się szarmą (kawałki pieczonego kurczaka z surówką, zawinięte w naleśnik, z ketchupem i musztardą), pysznym piwem niefiltrowanym, kabaczkami z marchewką, drożdżowymi bułeczkami z pieczarkami...
    Posileni, wybraliśmy się na zwiedzanie ruin Pantikapajonu, najstarszej, założonej na Krymie kolonii greckiej. Pozostałości miasta wznoszą się na stoku wzgórza Mitridat, nazwane tak od imienia cesarza Mitrydatesa VI. Można na nie wejść 446-oma schodami prowadzącymi na wzgórze albo uliczkami pomiędzy domami, leżącymi u stóp wzniesienia. Część pozostałości starożytnego Pantikapajonu zajmują wykopaliska archeologiczne, natomiast reszta terenu spokojnie zarasta trawą, jest zaśmiecana... Ale mimo to posiada swój urok, może dzięki temu, że nie kręcą się tam tłumy turystów.
    Przed upałem uciekliśmy do klimatyzowanego supermarketu, gdzie kupiliśmy czerwoną ikrę i bułeczkę, które zjedliśmy w uroczym parku. W drodze na nadbrzeżną promenadę wstąpiliśmy do muzeum przyrody morskiej (wstęp 2 hr. od osoby), gdzie eksponaty miały chyba więcej lat niż ja i Arek razem wzięci i pomnożeni przez dwa... wypchane delfiny, pingwiny, foki, morsy, rekiny i inne ryby, nieudolnie pomalowane farbą, która tylko z założenia maskowała ich wiek... Na promenadzie minęliśmy fontannę, diabelski młyn (niestety nieczynny),wypatrywaliśmy brzegów Rosji:)
    Spacerkiem wróciliśmy na dworzec po plecaki, przy czym mój jak gdyby nigdy nic stał sobie "do góry nogami"...;) Wsiedliśmy w marszrutkę na dworzec kolejowy, który znajduje się na obrzeżach miastach. Jedyną atrakcją i najciekawszym miejscem na spędzenie pozostałych pięciu godzin do pociągu (sic!) było przydworcowe "kafe". Urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę, zaczynając od "żarnoje" (duszone mięso z ziemniaczkami w sosie), poprzez "soljankę" (zupa gotowana na wędlinach, kiełbasie i boczku), zupę grzybową z makaronem, a wszystko to obficie przybrane zielona pietruszką. Nieco zagapiliśmy się przy zamawianiu herbaty z cytryną, w wyniku czego dostaliśmy przesłodzoną zieloną herbatę z kawałkiem cytryny... A wszystko to przy utworach Czajkowskiego w przeróbce techno...
    Na peronie dworca spotkaliśmy dwóch twardych rowerzystów wracających do Polski po przejechaniu rowerami m.i.n. strzałki Arbackiej . Po niewielkich problemach z prowadniczką wagonu związanymi z przewozem rowerów, naszym nowym znajomym udało się wsiąść i o 23.50 wyruszyliśmy do Chersonia.


 
 skromny wybór browarkówkabaczkowy przysmak turystyschody na wzgórze Mitridatpomnik na wzgórzuPantikapajon
 czerwona ikra17:15 Kercz - Moskważarkoje23:50 Kercz - Chersoń
  
 

28 września 2006
Chersoń - Lwów


    Do Chersonia pociąg dojechał około 11, ruszyliśmy do kas kupić bilety do Lwowa. Okazało się, że wszystkie bilety były już wyprzedane, nawet "kupe". Ale kasjerka doradziła, aby przyjść około pół godziny przed odjazdem pociągu, kiedy będą już znane ewentualne zwroty biletów. Zatem pozbyliśmy się plecaków, zostawiając je w dworcowej przechowalni i udaliśmy się na spacer po Chersoniu. Stosując ukutą przez nas zasadę "pokaż mi swój rynek (bazarek;>), a powiem Ci, w jakim mieście mieszkasz", zawędrowaliśmy na centralny "rinok". Nieco zawiedliśmy się, że tak duże miasto jak Chersoń, posiada tak nieciekawy bazarek... Nie znaleźliśmy na nim ani zachęcających przekąsek, ani ciekawych lokalnych gadżetów... Zatem skróciliśmy przechadzkę po mieście i udaliśmy się ponownie do kas. Tym razem szczęście nam dopisało i nabyliśmy bilety do Lwowa (w cenie 38.5 hr. za jeden). Czas pozostały do odjazdu pociągu wykorzystaliśmy na prysznic w dworcowym hoteliku. Za dwadzieścia minut kąpieli w ciepłej wodzie zapłaciliśmy po 5 hr.; natomiast nocleg w estetycznie wyglądającym pokoju wynosił 25 hr..
    Odświeżeni i pachnący wyjechaliśmy z Chersonia o 16.30. W pociągu trafiliśmy na wycieczkę nastolatków, którzy nie tyko siebie smarowali pastą do zębów, ale próbowali również umazać Arka... Ale na szczęście dobra Gosia czuwała nad Areczkiem, który pochorował się w trakcie jazdy i męczyła go wysoka gorączka (biedaczek...). Natomiast ja trafiłam na nadopiekuńczego współpasażera, który kilka razy w ciągu nocy przykrywał mnie śpiworem po samą szyję za każdym razem, gdy odkrywałam się z powodu niesamowitego upału panującego w wagonie (domyślacie się, że okna były szczelnie zamknięte...).


 
 przekupna prowadnicaLenin 
 

29 września 2006
Lwów - Przemyśl - Wrocław


    Do Lwowa dojechaliśmy około 12. Długo nie mogliśmy poradzić sobie z zaskoczeniem, w jakie wprowadził nas fakt godzinnego opóźnienia pociągu. Ale jakoś się pozbieraliśmy i ruszyliśmy wydać ostatnie hrywny. Przepuściliśmy je na słodycze i obiadek w niewielkim, zadymionym barze, gdzie zjedliśmy pyszny barszcz ukraiński oraz równie smaczne pierogi nadziewane ziemniakami, serem i cebulką (czyli nasze ruskie:>).
    Po obiedzie, zapchaną do granic możliwości marszrutką dotarliśmy do granicy. Okazało się, że przejście dla pieszych jest nieczynne z powodu remontu. Szybko znalazł się Ukrainiec, który zaproponował nam miejsca w samochodzie polskiego przemytnika. Zażyczył sobie za tą "usługę" 50 hr. od osoby, ale po naszych protestach i udawanym braku zainteresowania cena zeszła do 30 hr. za dwie osoby. Na przejściu granicznym spędziliśmy około pięciu godzin, umilając sobie czas rozmową z bardzo sympatycznym kierowcą zdezelowanego mercedesa. Podwiózł nas na dworzec w Przemyślu, z którego wyruszyliśmy do Wrocławia.



    Wyprawę na Krym, choć krótką, zgodnie uznaliśmy za bardzo udaną. Urzekł nas cudownymi krajobrazami, niezwykłymi zabytkami oraz niesłychaną życzliwością ludzi tam mieszkających. Z pewnością powrócimy na "Półwysep Kotów", jak go żartobliwie nazwaliśmy ze względu na wędrujące i śpiące wszędzie urocze kociaki.


 
 herbatka w pociągukanalizacja Lwów 
 


Gosia a.k.a.Polonistka Purystka